Czy lekarz weterynarii nie wiedział, że na terenie gminy Włodawa panuje wścieklizna a w Orchówku niedawno znaleziono wściekłego lisa? – pyta oburzona mieszkanka Orchówka. – Przez jego niefrasobliwość muszę przyjmować serię bolesnych zastrzyków!
Zagrożenie wścieklizną ogłoszono w grudniu ubiegłego roku, gdy w Orchówku wściekły lis pogryzł domowego psa. Obowiązkiem mieszkańców było zgłaszanie do odpowiednich służb każdego podejrzanego o tę chorobę zwierzęcia. Tak też zrobiła żona pana Jerzego z Orchówka, która została podrapana przez kota. – Nasz kot był typowym przedstawicielem swojego gatunku – zawsze chodził swoimi ścieżkami – mówi pan Jerzy. – Pod koniec ubiegłego roku wrócił do domu ranny i bardzo wyczerpany, musiał więc pogryźć się z jakimś innym zwierzęciem. Nie zwróciliśmy na to szczególnej uwagi, bo wiadomo, że kotom czasem się takie rzeczy przytrafiają. 2 stycznia żona chciała go wykąpać i wtedy ją podrapał, ale ponieważ żaden kot nie lubi wody, puściliśmy to w niepamięć – opowiada pan Jerzy. – Dwa dni po tym zdarzeniu zadzwoniła do mnie przerażona małżonka, twierdząc, że kot jest chory – z pyska leciała mu ślina i bardzo dziwnie się zachowywał, więc od razu wezwaliśmy weterynarza – twierdzi nasz rozmówca.
Przybyły na miejsce lekarz z daleka obejrzał podejrzanego o wściekliznę kota, po czym – nie badając go – nakazał właścicielce zamknąć zwierzę w kojcu dla psa, co też niezwłocznie uczyniła. Niestety, kot nie wytrzymał długo w zamknięciu i uciekł, a wraz z nim zniknęła możliwość jego zbadania, co najbardziej odbiło się na żonie pana Jerzego, która musi teraz jeździć do Lublina na serię bolesnych zastrzyków przeciwko wściekliźnie. – Podczas interwencji weterynarz miał ze sobą specjalną klatkę i mógł zabrać naszego kota na obserwację, ale tego nie zrobił, skazując tym samym moją żonę na wielkie cierpienie – żali się pan Jerzy. – Teraz jesteśmy zmuszeni jeździć co tydzień do Lublina, gdzie żona przyjmuje szczepionkę. Mało tego – robimy to na własny koszt. Tracimy czas, nerwy i pieniądze, a wszystko to przez niefrasobliwość tego pana. Przecież pracując w Powiatowym Inspektoracie Weterynarii musiał on wiedzieć, że w Orchówku miesiąc temu znaleziono chorego lisa, w związku z tym jego obowiązkiem było zabranie kota na obserwację – twierdzi zdenerwowany pan Jerzy.
Weterynarz do winy nie poczuwa się. – Obowiązkiem właścicieli zwierząt domowych jest trzymanie ich w zamknięciu, bądź na uwięzi – tłumaczy lekarz. – Ten kot nie wykazywał żadnych objawów choroby, dlatego też nakazałem jego zamknięcie – wyjaśnia lakonicznie. Lekarz przyznał jednak, że mógł zabrać kota na obserwację, ale według niego nie było takiej potrzeby. Gdyby to zrobił, żona pana Jerzego mogłaby uniknąć cotygodniowych wyjazdów do Lublina i bolesnej serii zastrzyków.
Decyzja lekarza weterynarii może okazać się jeszcze bardziej opłakana w skutkach, ponieważ do tej pory do domu nie wrócił podejrzany o wściekliznę kot, który może zarażać inne zwierzęta, a nawet ludzi. Niestety, czy rzeczywiście był chory stwierdzić się nie da, bo to zbadać można tylko po zgonie zwierzęcia, pobierając próbkę z jego mózgu.
żródło: NOWY TYDZIEŃ