W ponad pięćsetletniej historii Różanki powstało wiele dokumentów pisanych, map, rejestrów, obrazów. Ale narosło też bardzo wiele legend. Przekazywanych z pokolenia na pokolenie raz rozbudowywanych i upiększanych, a innym razem okraszanych grozą i przerażeniem. Od wielu lat ogromną ciekawość wśród okolicznych mieszkańców budzi historia mających ciągnąć się kilometrami podziemnych korytarzy...
Korytarze mają początek w przepastnych lochach pałacowych. Tych zaś było po cztery na dwóch poziomach. Górny poziom do którego „….najprzód z izby szeldwachowej czyli przedsionka, drzwi ordynaryjne na zawiasach, z klamką żelaznemi, otwierające się do miejsca, z którego wąskie i ciemne schody są aż pod sam dach. Z tego miejsca do lochów pierwszych są schody, z których zszedłszy loch pierwszy, obszerny. Drzwi na zawiasach z zaszczepką żelazną. Podle tego lochu drugi. Drzwi na zawiasach z zamkiem… z kratami żelaznymi dwie. Na drugim boku od Buga, dwie takoweż. Ten loch podłóg szerokości pałacu. Z tego trzeci loch. Drzwi na zawiasach… z tego czwarty loch. Mały, drzwi nie masz, tylko miejsce okien dwie z kratami żelaznemi….”. Poniżej tych lochów lochy dolne a „…wszedłszy z opisanych lochów górnych na prawą stronę, są schody niżej do lochów dolnych. Nad temi schodami, w murze jest kruków żelaznych cztery do poręczów. Z których zszedłszy jest miejsca dosyć na składanie beczek próżnych i tamże w górze okien dwie perspektywą idących do pierwszych okien, od wyższych lochów. …Z tego lochu na boku tajemny loch drugi…” Z tej gmatwaniny odchodzić mają korytarze na istnienie, których dużą wagę dowodową, aczkolwiek mało precyzyjną, ma zapis Adama Czartoryskiego o „…rozciągających się różnych kombinacjach lochów”. Książę dzieciństwo spędził w różanieckim pałacu. W życiu dorosłym także bywał w Różance. Intrygowały go z pewnością tajemnice lochów.
A ich tajemniczość polegała na tym, że nikt tak do końca nie wiedział, dokąd one biegną i jakiemu celowi służą. W tej niewiedzy lochy obrastały historią budowaną raz dla podkreślenia umiejętności budowniczych, innym zaś dla ukazania przepychu i majętności właścicieli Różanki. Wielkie swą liczebnością oczy wyobraźni rysowały trasę przebiegu podziemnych korytarzy. Raz biegły one do sąsiednich zabudowań, a kiedy indziej do sąsiednich folwarków, by wreszcie obrać kierunek ku oddalonej o sześć kilometrów Włodawie i tam w posiadłościach Sanguszków zakończyć swój bieg. Wzmocnione grubym kamienno-ceglanym murem nie poddały się niszczącym czynnikom klimatycznym ani też zagrożeniom współcześnie prowadzonych działań inwestycyjnych.
Wielu było śmiałków, którzy uzbrojeni w świecę i kłębek sznurka próbowali zgłębić tajemnicę lochów. Ale wyprawy takie, przygotowywane w największej skrytości przed dorosłymi, a często i przed kolegami, zazwyczaj kończyły się już po kilkudziesięciu krokach paniczną ucieczką z duszą na ramieniu. A to dlatego, że jednym razem jakieś siły nieczyste zgasiły świecę, innym zaś nietoperz, który wydawał się większym od orła trzepotem swych ogromnych skrzydeł wystraszył śmiałków, wybijając im z głowy chęć zgłębiania tajemnic. Tak więc dotychczas nikomu nie udało się rozwikłać zagadki związanej z różanieckimi lochami, które dalej obrastają legendą. Ostatnia wyprawa, której wielkim wyzwaniem było zarówno poznanie trasy przebiegu lochów i wizualne zinwentaryzowanie wnętrza, zakończyła się po wykonaniu kilku zdjęć, gdy przedniej marki aparat fotograficzny… odmówił posłuszeństwa…
Ciekawa, ale i humorystyczna jest legenda nawiązująca do charakterystycznego znaku przekazywanego sobie przez mężczyzn pragnących w skrytości przed niewiastami poprawić sobie humor „jednym głębszym”. Legenda pochodzi z roku 1905 kiedy to hr. August Adam Zamojski, dumny z efektów zakończonego właśnie remontu pomieszczeń pałacowych, z przerażeniem stwierdził, że jego dotychczasowy sekretarzyk nijak nie pasuje do odnowionych ścian kancelarii. Donośnym głosem wezwał do siebie miejscowego stolarza Jana, który oprócz nie wiadomo skąd nabytych niesamowitych zdolności stolarsko-rzeźbiarskich posiadał też dziedziczoną od pokoleń skłonność do opróżniania kielichów z wszelkiego rodzaju napitków, a już szczególnie tych z okowitą. Przybiegł Jan na wezwanie pana i na drżących nogach czekał na polecenia, które były dla niego rozkazem. „Janie – rzekł hrabia – za dwa księżyce chcę mieć tutaj mebel, który będzie akuratny według moich zasług dla ojczyzny”. Jan, któremu zasługi hrabiego dla ojczyzny kojarzyły się z ilością dostarczonego do pobliskiej karczmy napoju z różanieckiej gorzelni, zamknął się na dni i wieczory w swoim lichym warsztacie, by po ciężkiej pracy na koślawej dwukółce przywieźć do pałacu wspaniały mebel. Zachwycony widokiem wspaniałego mebla hrabia gotów był wynagrodzić Jana każdą żądaną przez niego kwotą. Ale ten, ku zaskoczeniu zleceniodawcy, rzekł w te oto słowa: „Jaśnie Hrabio, nie chcę pieniędzy, bo one szczęścia nie dają, sakiewki nie mam, a jedynie dziury w portkach, a w takich kieszeniach to nie tylko pieniądze ale i butelka okowity nie ostanie. Ale gdybyś tak mógł sprawić, żebym ja Twój biedny sługa mógł się napić okowity w Twoich karczmach, kiedy przyjdzie mi na to ochota, to byłaby to najlepsza dla mnie zapłata”. Jan w tym miejscu chyba tylko przez skromność nie dopowiedział, że ochota na okowitę już od dawna go nie opuszcza. Hrabia zmarszczył brwi dowodząc tym samym, że intensywnie pracuje nad pomysłem jak spełnić życzenie, które co tu ukrywać mocno go zaskoczyło. Ale po chwili zdecydowanymi słowy odesłał Jana do domu nakazując mu jednocześnie, aby stawił się nazajutrz tuż po śniadaniu. To była chyba najdłuższa noc w życiu Jana. Jeszcze przed pianiem kogutów naciągnął portki z dziurawymi kieszeniami i skierował swe kroki w stronę pałacu.
Hrabia jeszcze poprzedniego dnia zlecił grawerowi przygotowanie pucharu mieszczącego w sobie butelkę okowity z napisem u góry „proszę nalewać do pełna” i herbem rodowym pod nim. Taki puchar był zapłatą dla Jana. Trzymając go oburącz popędził jak szalony do karczmy przy rynku. Karczmarzowi przed szeroko otwarte oczy zdecydowanym ruchem podsunął otrzymany od hrabiego puchar kierując świeżo wyryty napis wprost na jego nos. Karczmarz nie odrywając oczu od wspaniałego naczynia omal nie wylał wszystkiej okowity z dzbana, który trzymał w ręku. Cała zawartość pucharu jak woda w wodospadzie przelała się do wnętrza Jana a ten już biegł do Stawek, aby sprawdzić ogromną moc napełniania się pucharu. A potem jeszcze do Korolówki… Najpierw lewe… powoli i prawe. Już oczy otwarte. Teraz delikatnie, aby nie pognieść… gdzie jest puchar? Rety! Ratunku! Nie ma. Szukał, szperał, sprawdzał. Kamień w wodę.
„Hrabio, albo ukradli albo zgubiłem, ale nie ma. Zrób coś, bo gardło szorstkie jak kora na starym drzewie”. Hrabia, którego umiłowanie koni znane było nie tylko po prawej stronie Wisły, omal nie wypuścił z rąk rozgrzany do czerwoności przyrząd do wypalania piętna na końskim zadzie. Mocno zarysowane mięśnie żuchwy dowodziły, że z trudem powstrzymuje potok karcących Jana słów. „Żal biedaka” pomyślał i udając wesołka rzekł: „Janie, zrobię coś, czego już do końca życia nie zgubisz”.
Z trzymanym na wysokości Janowego czoła metalem zmierzał ku niemu. W ostatniej chwili przypływ litości sprawił, iż miast na czole wypalił piętno Janowi na prawej stronie szyi i już na swojej dotykając miejsca będącego lustrzanym odbiciem powstałej u Jana szramy wycedził; „pokażesz tak a każdy będzie wiedział co chcesz”.
Ten charakterystyczny dotyk otwartą dłonią prawej strony szyi po dziś dzień służy mężczyznom do przekazywania ich pragnień. I pomyśleć, że za sprawą Jana w dziurawych portkach tak wielu mężczyzn bez słów może tak wiele sobie przekazać.
źródło: NOWY TYDZIEŃ