Jak tak można! Zginął niewinny chłopak, a oni tuszują sprawę, nie przebierając w środkach? Co robi policja?! – grzmią mieszkańcy Orchówka, zbulwersowani postępowaniem dwóch właścicieli firmy, na terenie której w poniedziałek (16 kwietnia) stracił życie zaledwie 25-letni Przemek Staśkiewicz.
Gdyby to nie był taki dobry i uczynny chłopak, pewnie by żył. Ale on zgodził się pomóc ojcu swojego pracodawcy, mimo że to nie należało do jego obowiązków – mówią mieszkańcy Orchówka.
Proszę usiąść, pani syn nie żyje
Tragedia, do której doszło w poniedziałek na terenie jednej z firm w Orchówku pod Włodawą, dotknęła do głębi nie tylko rodzinę Przemka Staśkiewicza, ale wszystkich mieszkańców tej miejscowości. Przemek w zakładzie pracował zaledwie od trzech tygodni. – To był wspaniały chłopak, grzeczny, pracowity, oddany rodzinie – mówią jego sąsiedzi. – Pomagał matce i młodszym braciom, a że o pracę u nas trudno, poszedł do tego zakładu. Żal serce ściska, kiedy kończy się tak młode życie, a zwłaszcza w taki sposób – smucą się ludzie.
W poniedziałek Przemek pracował dla miejscowej firmy przy wycince drzew i zakrzaczeń nad Bugiem w Orchówku. Pogoda była jednak wyjątkowo paskudna, padał deszcz, więc zapadła decyzja o przerwaniu robót. Wszyscy pracownicy około godz. 13 wrócili więc do bazy, a następnie rozjechali się do domów. Przemek również, ale zanim zdołał zmienić mokre ubranie, odezwała się jego komórka. Dzwonił jeden z jego szefów. – Chciał, aby mój syn pomógł jego ojcu zmienić koło w jakiejś przyczepie – roztrzęsionym głosem opowiada Marzena Staśkiewicz, matka chłopca. – Przemek pojechał do firmy. To było około godziny 16. W tym czasie zajęłam się przygotowywaniem obiadu. Syn długo nie wracał i już miałam do niego dzwonić, kiedy odezwała się moja komórka – mówi ledwo powstrzymując łzy kobieta. – Wyświetlił się numer Przemka, ale po drugiej stronie słuchawki odezwał się obcy głos: „Proszę usiąść, pani syn nie żyje”, usłyszałam – opowiada zrozpaczona matka.
Feralny zakład mieści się przy tej samej ulicy, gdzie mieszkał Przemek. Po telefonie od prokuratora Andrzeja Gomółki, pani Marzena jak stała, wybiegła z mieszkania i popędziła na miejsce wypadku. – Tego widoku nie zapomnę do końca życia. Mój syn leżał na ziemi przykryty jakąś folią, a obok kręcili się policjanci i jacyś ludzie. Nie pozwolili mi go nawet uściskać – płacze pani Marzena.
Sprzeczne zeznania
„W poniedziałek, po godz. 16-tej dyżurny włodawskiej komendy został powiadomiony o nieszczęśliwym wypadku na terenie jednej z firm transportowych w Orchówku. Ze wstępnych ustaleń policjantów wynika, że 25-letni mieszkaniec Orchówka poniósł śmierć w wyniku wystrzału pompowanego koła od samochodu ciężarowego. Mężczyzna przyjechał swoim samochodem na teren bazy firmy transportowej, tam czekał na swoich znajomych. Oczekując na nich zaproponował pomoc ich ojcu w pompowaniu koła samochodu ciężarowego. Po chwili mężczyzna znalazł 25-latka leżącego obok swojego samochodu, zaś około 1.5 m dalej leżało rozerwane koło samochodu ciężarowego”. To treść notatki zamieszczonej na stronie internetowej Komendy Powiatowej Policji we Włodawie, opartej na zeznaniach ojca właścicieli zakładu. Według niego Przemek nigdy nie pracował w firmie należącej do jego synów i w zakładzie znalazł się przypadkiem. Co innego twierdzi natomiast jeden z jego synów. – To ja zadzwoniłem po Przemka, aby pomógł mojemu ojcu zmienić to koło – przyznaje współwłaściciel firmy. Przyznaje też, że chłopak od trzech tygodni przychodził do pracy, mimo braku umowy. – Wysłaliśmy go na badania lekarskie i mieliśmy dla niego przygotowaną umowę. Niestety, nie zdążyliśmy mu jej wręczyć – ze smutkiem mówi mocodawca Przemka. – Jest nam bardzo przykro, że doszło do tego wypadku i ze swojej strony chcemy zrobić wszystko, aby pomóc jego rodzinie w tych trudnych chwilach – dodaje.
Trzy wypadki w ciągu roku
Firmę, w której doszło do wypadku, na naszych łamach opisywaliśmy już kilka razy. Jej byli i obecni pracownicy oskarżali swoich pracodawców o nieprzestrzeganie podstawowych zasad BHP, zatrudnianie ludzi „na czarno”, wyzysk, zastraszanie. Przynajmniej część tych oskarżeń potwierdziła niedawna kontrola przeprowadzona w zakładzie przez Państwową Inspekcję Pracy. Inspektorzy stwierdzili m.in., że w firmie zatrudniane są osoby bez umów o pracę, pracownicy nie posiadają odpowiednich szkoleń, a stan techniczny niektórych urządzeń pozostawia wiele do życzenia. Właściciele zakładu zostali ukarani grzywną w wysokości 1,5 tys. zł. Według pracowników firmy, od tego czasu niewiele się zmieniło. – Umowę o pracę posiada tylko jeden kierowca. Reszta, a jest nas około 15 osób, pracuje na umowach śmieciowych, albo „na czarno” – twierdzi jeden z ludzi zatrudnionych w firmie. – Nie mieliśmy szkoleń BHP, nie mówiąc już o przestrzeganiu podstawowych środków bezpieczeństwa – mówi nasz rozmówca. – W ciągu roku w naszej firmie doszło do trzech poważnych wypadków. W jednym z nich ucierpiał nawet jeden z właścicieli, który do dzisiaj pozostaje kaleką. Innemu chłopakowi drzewo zmiażdżyło kciuk. Nie miał umowy, więc o jakimkolwiek odszkodowaniu może tylko pomarzyć. Mam nadzieję, że śmierć Przemka nie pójdzie na marne i w końcu ktoś porządnie weźmie się za zrobienie porządku w tym zakładzie – dywaguje mężczyzna.
Śledczy z poślizgiem
Wiele kontrowersji, nie tylko wśród rodziny Przemka, budzi działanie włodawskiej policji i prokuratury. – Na terenie zakładu działał monitoring, którego zabezpieczenie nie przyszło jednak do głowy obecnym na miejscu wypadku śledczym – mówi Józef Staśkiewicz, wujek zmarłego chłopca. W tym celu mundurowi udali się do zakładu dopiero w środę po południu, i to po interwencji pana Józefa. – Funkcjonariuszom nie udało się zabezpieczyć nagrań, ponieważ właściciel firmy stwierdził, że oddał sprzęt do serwisu jeszcze 22 marca – mówi Bożena Chomiczewska z włodawskiej policji. – Po sprawdzeniu w serwisie okazało się to prawdą.
Tego czy – a jeżeli tak, to kiedy – urządzenie wróciło z naprawy, policjantom ustalić się już nie udało. Za to nam tak. Monitoring ponownie włączono zaraz po Wielkanocy, co potwierdzi większość zatrudnionych w zakładzie osób. – Wszystkiego po nich mogłem się spodziewać, ale że dopuszczą się takiego matactwa i ukrywania dowodów?! – wścieka się jeden z pracowników. – Daję sobie rękę uciąć, że jeszcze w piątek, 13 kwietnia urządzenie działało i cały czas było włączone – twierdzi. – Potwierdzi to większość chłopaków, bo skrzynki rejestrujące znajdowały się w garażu, przed którym doszło do wypadku i każdy z nas o nich wiedział. Kamery na pewno zarejestrowały ten moment, a teraz oni będą się wypierać, że nie działały! Jeżeli nie mają sobie nic do zarzucenia, to czemu ukrywają dowody? – bulwersuje się nasz rozmówca. Oburzenia nie kryje też rodzina Przemka. – Mamy wiele zastrzeżeń do działań policji i prokuratury – mówi Józef Staśkiewicz. – Nie zabezpieczono nagrań z monitoringu, nie zabezpieczono miejsca, gdzie doszło do wypadku – jednym tchem wylicza mężczyzna.
Są również inne zastanawiające fakty. Obecni na miejscu wypadku świadkowie stanowczo twierdzą, że koło, którego wystrzał doprowadzić miał do śmierci Przemka, które policjanci oglądali na miejscu tragedii, miało zakręcony wentyl i leżało wentylem do ziemi, a dziura znajdowała się po jego drugiej stronie. Podejrzewają więc, że wcale nie było to koło, które pompował Przemek, tylko jakieś podmienione. Jeden z pracowników zakładu jest nawet przekonany, że zabezpieczone przez policję koło rozerwane było od dawna i od jakiegoś czasu leżało w pobliżu garażu. Jak zapewnia Bożena Chomiczewska, wszystkie tego typu informacje będą wyjaśniane w toku prowadzonego postępowania, ale brak świadków i nagrań z monitoringu może to skutecznie uniemożliwić.
Zacierają ślady?
Oczywiście za wcześnie na wysuwanie jakichkolwiek hipotez, bo tym zajmuje się prokuratura i policja, ale zachowanie właścicieli zakładu budzi wiele zastrzeżeń. Otóż we wtorek, dzień po wypadku Przemka, zorganizowali oni pozostałym pracownikom szkolenie BHP. W środę i czwartek (18-19 kwietnia) osobiście odwiedzali każdego z osobna, przywożąc do podpisu… umowę-zlecenie. Co ciekawe, na umowie widniała data rozpoczęcia pracy: 1 kwietnia. Mało tego, dowiedzieliśmy się, że szefowie zakładu chcieli we wtorek zorganizować zebranie ze wszystkimi pracownikami. – Po co? To chyba jasne. Oni nie przejmują się tym, że zginął człowiek – twierdzi jeden z ich sąsiadów. – Boją się, że ktoś może dobrać się im do tyłka i teraz robią wszystko, aby temu zapobiec – dodaje.
W tej sprawie jest jeszcze więcej niewiadomych. Jeden z właścicieli zakładu twierdzi, że w firmie zatrudniony jest mechanik. Dlaczego w takim razie feralnego poniedziałku nie zadzwonił po niego, tylko po Przemka? Dlaczego zeznania złożone na policji przez jego ojca i brata tak się od siebie różnią? Czy właściciele firmy mają coś do ukrycia?
- Nie chcę dla nich żadnej kary, chcę tylko dowiedzieć się, jak było naprawdę – mówi Marzena Staśkiewicz. – Czy to tak wiele?
W Orchówku mówi się, że kilka dni po wypadku ojciec właścicieli firmy przyznał się w prokuraturze do podmienienia koła. Znalazły się też twarde dyski z nagraniami z monitoringu. Nie potwierdza tego prokurator Bogusław Lechocki, szef Prokuratury Rejonowej we Włodawie. – Trwa intensywne śledztwo mające na celu wyjaśnienie tej sprawy. W czwartek, 19 kwietnia, przeprowadzona została sekcja zwłok zmarłego w Orchówku mężczyzny. Wstępnie możemy tylko stwierdzić, że zgon nastąpił w wyniku tego zdarzenia – informuje Lechocki. W tej sprawie nikomu nie postawiono jeszcze żadnych zarzutów.
Żaden z właścicieli firmy, na terenie której doszło do tragedii, nie chciał odnieść się do informacji, jakie uzyskaliśmy od ich pracowników i mieszkańców Orchówka. – To sprawa prokuratury – stwierdził jeden z nich. – Nic mi na ten temat nie wiadomo – skwitował drugi. Z ich ojcem, mimo wielu prób, nie udało się nam skontaktować.
źródło: NOWY TYDZIEŃ